Pierwszy raz od dłuższego czasu, postanowiłam coś upolować. Wybrałam sobie bardzo wczesny ranek, jeszcze przed wschodem słońca, ponieważ wtedy najwięcej zwierząt wychodzi, nie będąc świadome czyhającego zagrożenia i pragnąc się nieco ochłodzić, a ta pora doby jest do tego idealna.
Idę w pobliżu wodopoju, chowając się w przesuszonej trawie i obserwując wszystko w koło. Daje się ponieść instynktowi, nie myślę nad tym, dokąd zmierzam. Cały czas próbuję wywęszyć zapach zwierzyny, a idę pod wiatr, więc jest to łatwiejsze. Niejeden lew, o tej porze nie były w stanie wstać i iść na polowanie, to właśnie teraz najbardziej chce się spać. Ja jednak nie przejmuję się swoimi porannymi pragnieniami pospania i wybieram właśnie tę porę na łowy. Mam nadzieję na sycący posiłek, którym mogłabym podzielić się także z dziećmi...
Gdy dochodzę do moim zdaniem najlepszego punktu obserwacyjnego i jednocześnie jestem doskonale ukryta, zamieram w bezruchu. Moje uszy są nastroszone a wzrok wytężony. Pazury delikatnie przytrzymują mnie do podłoża, sprawiając, że staję się jego częścią. Moje niewielkie rozmiary pozwalają bardzo dobrze się ukryć i poruszać niedosłyszalnie. Mam ochotę na rozerwanie się, a raczej na rozerwanie zębiskami cielska jakiejś zwierzyny. Wypatruję czegoś, co nadawałoby się na posiłek...